Kochał panią?
– Nie. Jako dziecko uważałam to za normę. Tłumaczyłam sobie, że tata taki jest. Ze zdziwieniem, jak na eksponaty w zoo, patrzyłam na ojców, którzy odnosili się do swoich dzieci z czułością. W swoim kilkuletnim móżdżku tłumaczyłam sobie, że tata czegoś nie potrafi i dlatego tak się w stosunku do mnie zachowuje. Najczęściej jednak czułam, że na miłość ojca muszę zasłużyć i sama jestem winna tego, że jej nie dostaję.
W książce pojawiają się wspomnienia o ojcu, który wyrzuca na śmietnik prezenty spod choinki, ciska w twarz zawartością talerza, popycha na ścianę tak, że pani – kilkuletnie wtedy dziecko – nadziewa się na gwóźdź i krwawi.
– Te sytuacje we mnie zostały, ale oprócz nich na porządku dziennym były drobne gesty zaniechania, zlekceważenia. Do tego dochodziła ciągła krytyka, bo dla mojego ojca byłam zawsze niedostateczna: niedostatecznie ładna, szczupła, mądra. Nie mówię tego po to, żeby się żalić, wierzę w oczyszczającą moc słowa. Pewnych spraw nie wolno owijać w bawełnę, dyplomatycznie obchodzić dookoła. Trzeba krzyczeć, że król jest nagi, inaczej dajemy przyzwolenie na przemoc.
Pisze pani, że ojciec panią molestował.
– Tak, bo tak było. To nie są zarzuty, to są fakty. Nie demonizuję, nie żalę się. Mówię prawdę.
Rodzice rozstali się, kiedy miała pani dziewięć lat. Wcześniej – o czym mówi pani otwarcie – była pani świadkiem, jak ojciec pobił matkę. Matka krzyczała, żeby wybiegła pani na ulicę i wzywała pomocy.
– W tamtym momencie przestałam być dzieckiem. To uczucie jest we mnie do dziś. Bardzo trudno jest mi komuś zaufać, poczuć się bezpiecznie, podświadomie czekam na kolejną katastrofę.
Mimo to stara się pani tłumaczyć rodziców. Ojciec jako dziecko był oddany na wychowanie dziadkom, matkę wychowywali znajomi rodziny. Kiedy wróciła do domu, molestował ją ojczym.
– Ostatnio słuchałam wywiadu z kanadyjskim lekarzem węgierskiego pochodzenia, Gaborem Maté. Mówił, że nie dziedziczymy chorób psychicznych, ale traumy. Zachowania, które wynikają z traum, popychają ludzi w stronę uzależnień czy chorób. Mój ojciec był alkoholikiem, ale też katem wobec słabszych. Momentalnie wyłapywał słabość i na siłę usiłował kogoś z tej słabości wyciągnąć. Myślę, że zachowywał się tak, bo w dzieciństwie musiał być genialny, miał być chlubą swoich rodziców. Nie dostał przestrzeni na słabość i nikt mu nie pokazał, że najbliższych należy otaczać opieką. Mimo to dla swojej ostatniej partnerki, Alicji, i jej dzieci potrafił być czuły i kochający. Może zmieniła go choroba – cierpiał na raka krtani. Być może dobrze wpłynęło na niego odsunięcie od występów i środowiska, w którym był traktowany jak półbóg. Chcę wierzyć, że na ostatniej prostej dokonała się w nim jakaś zmiana, ale dla mnie do końca był okrutny. Kiedy miałam 15 lat – był już ciężko chory – mama wysłała mnie do niego na wakacje. Nie pasowałam jednak do jego życia z nową partnerką i jej dziećmi. Wywiózł mnie do Krakowa, do rodziny mojej mamy. Po raz kolejny porzucił mnie i rozczarował. Wkrótce potem zmarł.
Jakie to uczucie wiedzieć, że w relacji z rodzicem już nic nie da się zrobić?
– Smutek. I przekonanie, że teraz wszystko zależy ode mnie i muszę sama z sobą wykonać robotę, która chociaż zbliży mnie do spokoju. Mówiłam o tym w jednym z wywiadów. Niedługo po publikacji odezwał się do mnie mężczyzna, alkoholik. Napisał, że zaprzepaścił wszystko, również rodzinę, ale dzięki mnie dotarło do niego, że ma jeszcze czas, żeby naprawić swoje relacje z dziećmi. Warto mówić, jeśli choć jedna osoba poczuje mój ból i ciężar i zrobi coś ze swoim życiem.
Próbowała pani odczarować ojca. Po jego śmierci przeprowadziła się pani z Australii do Polski, śpiewała jego piosenki w kabarecie Jana Pietrzaka, dzieliła scenę z Ewą Dałkowską i Rafałem Ziemkiewiczem. Wystąpiła też pani w pałacu prezydenckim przed ówczesnym prezydentem Lechem Kaczyńskim.
– Miałam 18 lat, byłam dzieckiem. Myślałam, że śpiewając pieśni ojca, przyswoję sobie choć cząsteczkę dobra, jaką po sobie zostawił. Doceniałam to, że był głosem pokolenia, jednoczył ludzi. Byłam w Sejmie, kiedy uznano go za zasłużonego dla narodu polskiego. Mam nawet zdjęcie z tamtego wydarzenia: siedzę samiutka, z przypiętym do bluzki logo Solidarności, przede mną rozpościerają się rzędy pustych, welurowych krzeseł. Czułam, że powinnam tam być, ale to nie było moje pokolenie, nie moje miejsce ani nie moja bajka.
Nie godzę się na obwinianie i uciszanie ofiar w imię zachowania jakiejś bajeczki o ideale. Nikt nie jest jednowymiarowy
Mimo to pani pierwszy partner był – jak mówili o sobie wyznawcy pani ojca – kaczmarskofilem.
– Śpiewał piosenki ojca, podziwiałam go, świetnie nam się rozmawiało. Ale nie to było najważniejsze: zafundował mi coś, co dobrze znałam, czyli przemocowy związek. Dziś rozumiem, że rzadko która osoba wychowywana w toksycznym domu potrafi bez pomocy stworzyć zdrową relację. Wtedy jednak mój partner znęcał się nade mną psychicznie, a ja przyjmowałam to jako coś normalnego. I dawałam kolejną szansę.
W wieku 19 lat usunęła pani ciążę. Mówi pani o tym otwarcie. Nie boi się pani hejtu?
– Wychowałam się w Australii, kraju, w którym aborcja jest legalna od 15. roku życia i dopuszczalna do trzeciego miesiąca ciąży. Dla mnie to normalne. Nie jestem zwolenniczką aborcji, ale tego, żeby kobiety mogły decydować o własnym ciele i o tym, czy chcą mieć dziecko, czy nie. Jestem za wyborem i nie zgadzam się, żeby decydował o tym rząd, w którym są głównie mężczyźni. Dopóki nie będziemy się przeciwstawiać panującemu w Polsce prawu – a w Polsce przepisy dotyczące aborcji są jednymi z najbardziej restrykcyjnych w Europie – dopóty będzie istniało podziemie aborcyjne. I będzie się rozwijać, jeśli nie zaczniemy krzyczeć, że mamy to prawo w nosie. To globalna sprawa, która nie ma nic wspólnego z wyznawaną wiarą.
Pani ojciec przed śmiercią się nawrócił i przyjął chrzest. Pani zwróciła się w stronę judaizmu. Nie przez przypadek – ojciec miał korzenie żydowskie.
– Szukałam swojego plemienia, a judaizm zawsze mnie pociągał, bo zezwala na wątpliwości i stawianie pytań. Moja przygoda z judaizmem trwała przez kilka miesięcy. Dziś nie interesują mnie rytuały, nie czuję związku z żadną religią. Trzymam się dziesięciu przykazań, uczę też swoje dziecko, że najważniejsze jest traktowanie innego istnienia tak, jak sami chcemy być traktowani. I podkreślam wagę słowa “przepraszam”.
Brakuje pani przeprosin? Na przykład od matki?
– Trzymanie żalu mi nie służy. Żal przeszkadza, ciąży, wyrządza więcej krzywdy niż pożytku.
A żal do ojca? Pisze pani, że ojciec wciąż w pani siedzi i czasem bije po łapach.
– On jest ściśle związany z moją chorobą, która polega na surowej kontroli tego, co jem, na wyrzutach sumienia, kiedy pozwalam sobie na zjedzenie czegoś więcej. Dla anorektyczki przyjmowanie pokarmu jest wstydliwe i wzbudza wstręt. Anoreksja bije mnie po łapach, kiedy jestem dla siebie dobra, kiedy okazuję sobie czułość przez karmienie siebie albo sprawianie sobie innej przyjemności. Wtedy słyszę ojca, który mówi, że na to nie zasługuję, bo nie jestem wystarczająco dobra. To zdanie wybrzmiewa we mnie przez całe życie. Odzywa się w momencie stresu, np. kiedy zaczynam nową pracę. Wiele razy we Francji, dokąd przeprowadziłam się po ślubie z ojcem mojej córki, starałam się o tzw. normalny etat. Byłam pracownicą socjalną, opiekowałam się ludźmi, którzy są pod kuratelą, narkomanami, osobami chorymi psychicznie. Zajmowałam się też obsługą naziemną na lotnisku i pracowałam jako stewardesa. Największym wyzwaniem było jednak dla mnie macierzyństwo. Zostałam matką, kiedy mieszkaliśmy w Chinach, gdzie mój mąż dostał pracę. Brakowało mi swojej wioski, kogoś, kto pomoże i doradzi. Chciałam dobrze zajmować się dzieckiem, ale cały czas słyszałam wewnętrzny głos, że jestem niewłaściwa, nie taka, jak powinnam być. Niewystarczająco dobra. Potem ten głos się pojawiał, kiedy czułam się niewystarczająco dobrą żoną i synową.
Bała się pani macierzyństwa?
– Długo nie chciałam mieć dzieci. Myślałam, że z wzorcami przekazanymi mi przez matkę i ojca będę złym rodzicem. Na szczęście – jestem sama z siebie dumna – dobrze wybrałam partnera. Wiążąc się z nim, wiedziałam, że dziecko będzie dla niego najważniejsze. I tak jest. Nasze drogi się rozeszły, ale trzymamy wspólny front, czyli dbamy o dobro naszego dziecka. Kiedy odchodziłam z tego związku, zdecydowaliśmy, że córka zostanie przy ojcu. Wyjeżdżałam na dłużej do Polski, gdzie dostałam szansę wykonywania mojego wyuczonego zawodu, czyli aktorstwa. Byłabym szczęśliwa, mając ją przy sobie, ale wiem, że czułaby się tu obca. Straciłaby wszystko, co tworzyło jej wszechświat: szkołę, kochającego ojca, cudowne ciocie i babcie. Skazałabym ją na to, na co skazywali mnie moi rodzice, czyli na brak poczucia bezpieczeństwa. Miałam nadzieję, że ustatkuję się zawodowo, będę dolatywać z Polski do Francji, będziemy się dzielić opieką. Takie były plany, ale pokrzyżowała je pandemia.
Wcześniej jednak zagrała pani u Agnieszki Holland i Władysława Pasikowskiego.
– Miałam szczęście, że grałam u pięknych ludzi i w pięknych filmach. Na planach filmowych czułam się wreszcie we właściwym miejscu. Nabierałam pewności siebie. Wiedziałam, co robię, wszystko było zapisane w scenariuszu. I nikt nie patrzył na mnie przez pryzmat ojca. Byłam aktorką, a nie córką Jacka Kaczmarskiego. Raz tylko – było jakieś wzburzenie polityczne – pan Wiktor Zborowski oznajmił przy mnie: “Ciekawe, co by twój ojciec na to powiedział?”.
To pytanie zawisło w powietrzu, nikt do niego więcej nie wracał.
Ale dla niektórych nadal jest pani przede wszystkim córką Jacka Kaczmarskiego. I mówiąc o tym, że ojciec był przemocowcem i alkoholikiem, robi pani “przykrość polskiej kulturze”.
– Mówi pani o wiadomości, którą wysłał mi scenarzysta Andrzej Saramonowicz. Dostałam ją, kiedy byłam na wakacjach w Wietnamie i widziałam ludzi, którzy mają prawdziwe problemy życiowe. Abstrahując od tego, kto wysłał tę wiadomość, odebrałam ją jako uciszanie ofiary i zgłaszanie pretensji do niej, zamiast do kata. Opublikowałam ją w swoich socjalmediach, bo nie godzę się na obwinianie i uciszanie ofiar w imię zachowania jakiejś bajeczki o ideale. Nikt nie jest jednowymiarowy. Mój ojciec celnie napisał o tym w “Rozmowie”, że ludzie są “diabli, czyśćcowi i boscy”.
Wydając “Niewygodną”, może się pani spotkać z zarzutem, że robi karierę na oczernianiu ojca.
– Wolałabym opowiadać, że był cudownym tatą i bardzo mi go brakuje. Ale życie dało mi inną opowieść, która może przełożyć się na coś pożytecznego. Chciałabym, żeby dzięki niej inne ofiary przemocy zdecydowały się wyjść ze swoim cierpieniem z czterech ścian. Chciałabym, aby poczuły, że mają prawo mówić o swojej krzywdzie i aby nikt ich nie zagłuszał ani nie oceniał. Nie chcę być przy tym czołową polską cierpiętnicą. Opowiadam swoją historię, żeby postawić klamrę, zamknąć pewien okres w swoim życiu. Najwyższy czas, bo mam prawie 40 lat.
“Teraz postanowiłam być szczęśliwa” – pisze pani w książce. Jak to pani wychodzi?
– Raz lepiej, raz gorzej. Codziennie jak mantrę powtarzam sobie, za co jestem wdzięczna, co mi sprawia radość. Odkryłam, że poczucie szczęścia jest jak mięsień, można nad nim pracować. Ostatni weekend spędziłam z córką. Oglądałyśmy obrazy, zjadłyśmy sushi, puściłam jej swój ulubiony film z Robinem Williamsem. Kiedy o nim rozmawiałyśmy, poczułam szczęście. W kwestii szczęścia nie jestem szczególnie wymagająca.