Sytuacja gospodarcza była głównym czynnikiem, który spowodował, że Amerykanie zagłosowali na tego faceta z pomarańczową twarzą i dziwnym sitowiem na głowie, nadętego jak indor. Nie sprawy światopoglądowe czy aborcja, które wzięła na sztandary w swojej kampanii Kamala Harris, ale właśnie kwestie poprawy życia i sytuacji finansowej amerykańskich rodzin rozstrzygnęły o tym, że 20 stycznia to Trump wprowadzi się do Białego Domu.
Warto, by politycy demokratycznej koalicji wzięli sobie to do serca, jeśli chcą wygrać za pół roku wybory prezydenckie. Kwestie związków partnerskich i liberalizacji aborcji trzeba odłożyć na półkę. Przynajmniej na razie, póki w pałacu prezydenckim mieszka Andrzej Duda. Zajmowanie się nimi to strata czasu. Dzielą koalicję, nie ma szans na uchwalenie ustawy, która zadowoliłaby liberalny elektorat, możliwy jest najwyżej zgniły kompromis, który nie zadowoli nikogo, a i tak na koniec okaże się, że ustawa powędruje do kosza, bo prezydent jej nie podpisze. Zero skuteczności.
To będzie cel zarówno Konfederacji, jak i PiS: sprowadzić przyszłoroczne wybory prezydenckie do referendum nad rządem Tuska
Lepiej skupić się na kwestiach ekonomicznych, bo to one mogą – tak jak w USA – rozstrzygnąć o wyniku wyborów. Już dziś na spotkaniach Sławomira Mentzena, który jako pierwszy rozpoczął prekampanię i objeżdża Polskę, kwestie ekonomiczne zajmują główne miejsce. Mentzen najwyraźniej uwierzył Grzegorzowi Schetynie, który kiedyś powiedział, że wybory wygrywa się nie w Warszawie, tylko w Końskich, bo jedno ze swoich spotkań zorganizował właśnie w tym mieście. Miało to swoją symbolikę, wszak jadąc do Końskich, Mentzen chciał pokazać, że jest odważniejszy od Rafała Trzaskowskiego, który jak wiadomo w 2020 r. do Końskich nie pojechał, przez co PiS i zaprzyjaźniona z nim TVP mogły kpić, że stchórzył przed Andrzejem Dudą.
Na razie Mentzen nie miał przed kim stchórzyć, bo debatował sam ze sobą, nikt mu specjalnie w słowotoku nie przeszkadzał, ale to, co mówił, zasługuje na uwagę. Cały wywód sprowadzał się do pytania, które – moim zdaniem – będzie kluczowe w tej kampanii: czy po roku rządów Tuska żyje ci się lepiej, czy gorzej niż przed 15 października? Wedle Mentzena i jego ludzi, którzy utyskiwali, że Polska “jest okupowana przez dwie siły polityczne” i wyrażali nadzieję, że wybory prezydenckie “będą wojną o wolną i niepodległą Polskę”, rządy Tuska są katastrofą. “Nie ma kwoty wolnej od podatku 60 tys. zł, akademików za złotówkę ani paliwa za 5,19” – wyliczał Mentzen.
Tusk i jego rząd są dla niego wdzięczniejszym tematem niż program Konfederacji, bo jakby Mentzen zaczął mówić o tym, że jego ugrupowanie chce nakazać kobietom rodzić dzieci z gwałtu, a ideałem “wolnej i niepodległej Polski” jest realizacja słynnej “piątki Mentzena”, czyli “Polska bez Żydów, gejów, aborcji, podatków i UE”, to mogłoby się okazać, że niewiele osób chce kandydata Konfederacji zainstalować w pałacu prezydenckim. Oddzielne jest pytanie, czy jako ewentualny prezydent zapewniłby swoim wyborcom wyższą kwotę wolną od podatku, tańsze paliwo i darmowe akademiki, wszak to nie lokator pałacu przy Krakowskim Przedmieściu uchwala budżet państwa, ale na spotkaniu z Mentzenem nikt o to nie pytał. Nie o to przecież chodzi, co Mentzen zrobi, jak wygra wybory, bo nawet ci, którzy przyszli go posłuchać, w jego sukces wierzą umiarkowanie. Liczy się spektakl i polityczna narracja, a ta będzie zmierzała do tego, by wybory prezydenckie sprowadzić do referendum nad rządem Tuska. I będzie to cel zarówno Konfederacji, jak i PiS.
Swoją drogą trzeba docenić spryt Krzysztofa Bosaka, który ustąpił Mentzenowi miejsca w prezydenckim wyścigu. Bosak już raz kandydował na prezydenta i choć miał dobry wynik, wie, że dziś w Polsce na nie ma klimatu na głowę państwa z Konfederacji. Po co miałby narażać się na kolejną porażkę, skoro nawet publicyści polskiego Trumpa widzą w Przemysławie Czarnku z PiS, a nie w którymś z liderów Konfederacji.