Ale najgorszy i wzbudzający najwięcej niepokoju w partii jest nagły imposybilizm prezesa. Jarosław Kaczyński, który do niedawna jednoosobowo decydował w partii o wszystkim, od kilku miesięcy nie może podjąć najprostszych w sumie decyzji. Od niemal dwóch lat prezes PiS był zdecydowany, że kandydatem na prezydenta będzie mniej znany polityk z Łodzi Tobiasz Bocheński. Plan miał być realizowany systematycznie i bez zbędnych dyskusji. Dlatego Bocheński przyjechał do Warszawy i zajął stanowisko wojewody mazowieckiego. Potem, żeby zaistnieć w świadomości wyborców, wystartował w wyborach na prezydenta Warszawy, ale przegrał w I turze. Później dostał się z warszawskiej listy do Parlamentu Europejskiego. Tymczasem w dawno ułożony plan prezesa Kaczyńskiego wdarły się partyjne problemy i frakcyjne wojenki. I nieoczekiwanie stało się coś, co nie stało się nigdy wcześniej – Jarosław Kaczyński zwątpił we własną strategię.
Frakcje zaczęły wpychać do gabinetu prezesa na Nowogrodzkiej coraz to nowych kandydatów na kandydatów. Każdy z nich dzierżył badania udowadniające, że to właśnie on będzie najlepszym wyborem. I tak zaczął się ciągnący się od miesięcy serial pt. “PiS wybiera prezydenckiego czempiona”. Oczekiwania były tyleż proste, co wygórowane: spodobać się partii i nie przynieść jej wstydu przy urnach.
Można by oczywiście uznać, że prezes jest reżyserem tego serialu i daje go opinii publicznej, by zająć ją PiS. Byłaby to strategia genialna, gdyby nie to, że serial przerodził się w komedię pomyłek i zabawnych zwrotów akcji. Bo prezes ciągle zmienia zdanie i udaje, że miał coś innego na myśli.
Kolejny zwrot PiS przestraszył partię
Ostatnio jednak doszło do zwrotu, który porządnie zaniepokoił partię. Chodzi o zmianę terminu ogłoszenia decyzji, kto będzie kandydatem PiS. Zapadnie ona trzy tygodnie później, niż miała. Nie byłoby problemu, gdyby władze PiS nie obwieściły wcześniej wszem wobec, że decyzja zostanie podana publicznie 10 listopada. A teraz trzeba język połknąć. I dla wszystkich jest jasne, że ta zmiana nie wzięła się z nadmiaru doskonałych kandydatów. To raczej dowód na brak tego jednego, który miałby szanse. Ba, ostatnio zaczęły się pojawiać nawet głosy, że skoro żaden kandydat nie jest wystarczająco dorodny (i dobry), to może prezes powinien wystartować sam.
Początkowo proces szukania kandydata na prezydenta był dla polityków PiS obeznanych z metodami Jarosława Kaczyńskiego czytelny. Ot, kolejna z wielu zagrywek prezesa, rozgrywającego frakcje i kontrolującego partyjny chaos, żeby utemperować wyrastających zanadto liderów PiS. I to działało. Udało się jednocześnie pozbawić resztek znaczenia Beatę Szydło i trochę podkopać pozycję Mateusza Morawieckiego.
Tyle że od pewnego momentu w PiS zaczęto obserwować ruchy Jarosława Kaczyńskiego z rosnącym zdziwieniem. Rozgrywka zrobiła się niepokojąco nieporadna i zagmatwana nawet jak na prezesa. Już historia z Witoldem Bańką i jego kandydowaniem pokazała, że nie ma żadnego planu. Bańka był kandydatem idealnym, świetnie wypadał w badaniach elektoratu i był neutralny dla frakcji, ale partia zapomniała go zapytać, czy w ogóle chciałby startować. Prezesowi zwyczajnie nie mieściło się w głowie, że może dostać od kogoś czarną polewkę. Każdy związany z PiS polityk powinien stać na baczność w gotowości. Odmowa prezesa bardzo zasmuciła i – jak mówią niektórzy z naszych rozmówców – w tym właśnie momencie jakby zupełnie nie wiedział, co dalej. Niby wrócił do wcześniejszej koncepcji poszukiwań kandydata pomysłów, ale w proces wkradł się chaos, a Kaczyński sprawiał wrażenie lekko pogubionego.
Niektórzy w PiS po cichu mówią, że prezes stracił nadzieję, że może wykreować kogoś, kto ma szanse z kandydatem Koalicji Obywatelskiej. Że na realizację pierwotnych zamierzeń jest już za późno, a planu B po prostu nie ma. Inni dodają, że coś słabo się te zamierzenia partii układają w ostatnim czasie. Jakby organizacyjnie wszystko leżało. Jeszcze inni dodają, że wszystkie odwołane imprezy i niezrealizowane zamierzenia wynikały ostatnio wyłącznie z tego, że prezes albo nagle zmieniał plany, albo przeciągał podjęcie decyzji tak długo, że nie dało się nic na czas ogarnąć.
Jarosław Kaczyński czuje, że może odejść na tarczy
Wielu polityków PiS zwraca też uwagę, że te wybory to ostatnie tak poważne starcie w życiu prezesa i może to napawa go pewną nostalgią. Tłumaczą, że jeśli prezes to przegra, to odejdzie na tarczy, a nie z tarczą. Nieważne ile wielkich — w przekonaniu ludzi z partii i swoim własnym — rzeczy zrobił. Ważny będzie ten ostatni bój z jego odwiecznym wrogiem. Jeśli prezes go przegra, to jest duże prawdopodobieństwo, że PiS nie wróci do władzy przez kolejne sześć lat, a to oznacza. Jarosław Kaczyński będzie miał wtedy 81 lat. Co prawda kiedyś odgrażał się, że będzie rządził do dziewięćdziesiątki, ale w PiS-ie nikt w to nie wierzy. Prezes powoli zdaje sobie sprawę, że następna wygrana walka prawicy to najpewniej nie będzie już jego sukces. Ta świadomość bardzo mocno odciska się na podejmowanych przez niego decyzjach.
Kilku polityków PiS, z którymi rozmawiałam w tym tygodniu, zaczęło snuć opowieść o tym, że pierwszy raz tak naprawdę Jarosław Kaczyński zaczął szukać swojego następcy. Bo pierwszy raz zdał sobie sprawę, że jeśli nie znajdzie go na czas, to albo zostanie zastąpiony wbrew własnej woli, albo zostawi partię na pastwę rozszarpujących ją frakcji. Obie te myśli są dla prezesa nieznośne.
Przywódca ogarnięty wątpliwościami nie tworzy dobrej atmosfery w partii. W PiS wyraźnie czują, że coś się kończy. Na razie nie mają jednak pewności czy coś się zaczyna.