Tego dnia Rosjanie zaatakowali Ukrainę ponad setką rakiet i setką dronów kamikadze Shahed. Przy tak zmasowanym bombardowaniu było duże prawdopodobieństwo, że coś – przez pomyłkę – wpadnie do nas. Gdybyśmy mieli wysuniętą obronę powietrzną – to widząc, że w naszą stronę leci rosyjska rakieta czy uzbrojony dron – moglibyśmy zestrzelić taki “obiekt”, zanim wszedłby w naszą przestrzeń. O takim rozwiązaniu już dawno mówił gen. Stanisław Koziej, były szef BBN. A ostatnio także prezydent Wołodymyr Zełenski. Ukrainie byłoby na rękę, gdybyśmy nie czekali, aż rosyjskie rakiety i drony lecące nad jej zachodnimi obwodami wlecą do nas.
Minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz twierdzi, że Polska nie może sama podjąć takiej decyzji, a w NATO dotąd nie widział zwolenników tego rozwiązania.
– Gdyby stworzyć przy granicy z Ukrainą taką strefę bezpieczeństwa, może nie byłoby już takich przypadków jak ostatni: coś wleciało i szybko straciliśmy to z oczu. Okazuje się, że jak obiekt już jest w naszej przestrzeni powietrznej, to albo nie mamy dobrej widoczności, albo czasu, żeby zareagować. Za każdym razem jest tak, jakbyśmy byli zaskoczeni, że wpadło. Zastanawiam się jak wiele jeszcze takich zaskoczeń przed nami. Ile razy żołnierze będą przeczesywać lasy, generałowie tłumaczyć, że postąpili zgodnie z procedurami na czas pokoju, a my będziemy się pocieszać, że nikomu nic się nie stało. Niestety, następnym razem możemy już nie mieć szczęścia. I wtedy się zacznie: “dlaczego wojsko nie zareagowało”, “przecież mówiono, że budujemy potężną armię”? Zaczną się pretensje, wzajemne oskarżenia. Sytuacja dla Rosji idealna. Będzie mieć dobrze przygotowany grunt do jeszcze intensywniejszego siania niepokoju, pogłębiania podziałów.
Po operacji kurskiej Rosja znalazła się w położeniu, w jakim nie była od czasów II wojny światowej – obce państwo zajęło część jej ziem. To dla takiego mocarstwa upokorzenie.
– Tym bardziej nie odpuści. Widać to po ostatnich bombardowaniach Ukrainy. Było jasne, że za wejście wojsk ukraińskich na teren Rosji będzie akcja odwetowa. I nie należy sądzić, że teraz, gdy bardziej będą zajęci Ukrainą, to mniej innymi krajami. Wojna hybrydowa trwa, będą akcje sabotażowe i cyberataki. Będą próby destabilizowania sytuacji wewnątrz państw wspierających Ukrainę i próby skłócenia sojuszników. Rosjanie zdają sobie sprawę z tego, że Ukraińcy nie weszliby z takim powodzeniem na ich terytorium, gdyby nie mieli uzbrojenia i pocisków, a wiadomo, skąd mają.
Wjechali do Rosji polskimi czołgami PT–91 Twardy i transporterami opancerzonymi Rosomak, wykorzystali też to, co dostali od innych przyjaciół – rakiety HIMARS, brytyjskie czołgi Challenger, niemieckie czołgi Leopard.
– Rosyjska propaganda, która najpierw bagatelizowała operację kurską, teraz już przedstawia ją tak, jakby to nie Ukraińcy weszli na rosyjską ziemię, a wszedł Zachód. Putin będzie się trzymać narracji “Zachód nas zaatakował” choćby dlatego, że przecież Wielka Rosja nie może przegrywać z Ukrainą, to by było zbyt kompromitujące. Jeżeli nawet uzna, że chwilowo przegrywa, to przecież nie może powiedzieć, że z Ukraińcami, których planowała podbić w trzy dni. Lepiej przedstawiać to jako atak NATO, w ten sposób też bardziej zmobilizuje się swoich ludzi do walki.
Służba Wywiadu Zagranicznego Rosji twierdzi, że Polska brała udział w opracowaniu planu ukraińskiej ofensywy na obwód kurski. Niemcy z kolei podejrzewają Polskę o to, że pomogła ukraińskim nurkom, którzy wysadzili nitki gazociągów Nord Stream 1 i 2. I choć Ukraina i Polska zaprzeczają, to w Niemczech są głosy, że powinniśmy za to zapłacić.
– Mniej więcej w tym samym czasie zaczęły pojawiać się publikacje, że Niemcy nie chcą już angażować się w pomoc Ukrainie tak bardzo, jak wcześniej obiecywały. Choć kanclerz Olaf Scholz zapewniał, że nie będzie cięć wydatków na pomoc, powstało wiele tekstów o tym, że cięcia jednak będą. Można się spodziewać coraz więcej wrzutek wprowadzających dezinformację i napięcia między sojusznikami. Jedne inspirowane przez służby, inne mogą się pojawić niezależnie od służb, ale będą przez nie umiejętnie podsycane. Siłą każdego wywiadu jest szybkie analizowanie sytuacji, wykorzystywanie okazji. W Niemczech są silne powiązania biznesowe z Rosją, jest wielu agentów wpływu, więc tam Rosja nie ma trudnego zadania. Zresztą także tam, gdzie nie ma “swoich” ludzi, jest skuteczna, zleca zadania miejscowym albo emigrantom, którzy dadzą się wykorzystać. Najpierw do prostych działań sabotażowych i zbierania informacji. Kontaktuje się z nimi na komunikatorze Telegram. Początkowo ci, którzy dadzą się zwerbować, mogą nawet się nie domyślać, kto tak naprawdę wyznacza im zadania.
Maksym L., 24-letni Ukrainiec mieszkający w Polsce, twierdził, że zaczął się domyślać dopiero, gdy kazano mu umieścić kamery w pobliżu bazy, w której szkolili się ukraińscy żołnierze. Zwerbowany wraz z kilkunastoma innymi przez mężczyznę, na którego mówili Andriej. Na początku przyklejał ulotki. Za każdą można było zarobić równowartość 5 dolarów. Dopiero później przychodziły zlecenia poważniejsze: obserwacja tras kolejowych, lotnisk, portów, instalowanie kamer. Za to już można było zarobić 300-400 dolarów. A za wykolejenie pociągu Andriej oferował 10 tys. dolarów.
– Płatne w kryptowalucie. Rosyjskie służby korzystają z metod przećwiczonych wcześniej przez terrorystów islamskich. Wszystko jest zorganizowane tak, że trudno dojść do tego, kto faktycznie wyznacza zadania. Gdy ci, którzy przyjęli zlecenie, wpadną, tropy wiodące wyżej się urywają. Oczywiście wiadomo, że zadania wyznaczyły rosyjskie służby, ale nie ma twardych dowodów, nikt nikogo za rękę nie złapał.
Rosjanie często werbują w grupach przestępczych. Intensywnie też infiltrują wszelkie skrajne grupy: religijne, prawicowe, lewicowe. Ludzi o skrajnych poglądach łatwiej nakłonić, żeby zrobili to, czego się od nich oczekuje. Jednych wciąga się w serię różnych działań, innych wykorzystuje tylko do jednej akcji. Była taka w czerwcu w warszawskim Wawrze – mężczyzna podjechał taksówką pod firmę, która sprzedaje systemy łączności kolejowej. Wszedł, gdy w firmie prawdopodobnie nie było nikogo poza pracownikiem ochrony. Wyniósł urządzenia, dzięki którym można zdalnie zarządzać ruchem na kolei i wyszedł. Wsiadł do taksówki, odjechał.
Tak po prostu?
– Pracownik ochrony nawet nie próbował go zatrzymać. Okazało się, że firma, która zajmuje się systemami łączności kolejowej, nie ma ani odpowiednio przeszkolonej ochrony, ani procedur bezpieczeństwa.
W zeszłym roku była seria podejrzanych zdarzeń, jakby ktoś celowo wyłączał kolejowe systemy. Pociągi nagle się zatrzymywały lub były kierowane na złe tory, jechały wprost na siebie, wypadały z szyn. To nie wzmogło czujności w firmie zajmującej się urządzeniami do kierowania ruchem?
– Widocznie nie przyszło im do głowy, że obce służby mogłyby chcieć wykraść sprzęt, dzięki któremu można sparaliżować ruch pociągów. Niestety, brak zabezpieczeń, procedur, dobrej ochrony to problem w bardzo wielu firmach. Część z obawy przed cyberatakiem inwestuje w programy antywirusowe, zabezpieczenia sieci, ale w dobre zabezpieczenia fizyczne już nie.
Co najmniej od wiosny ubiegłego roku polskie służby wiedziały, że Rosjanie coś tu szykują. Ale my, obywatele, nie dostaliśmy żadnych ostrzeżeń. Latem był pierwszy z serii pożarów. Spłonęła znana restauracja w Gdyni. A w tym roku w maju: hala przy Marywilskiej w Warszawie, w niej 1400 sklepów. Zajezdnia w Bytomiu – 10 autobusów. W czerwcu terminal przeładunkowy w Sławkowie, w lipcu magazyn na nabrzeżu w Gdańsku-Nowym Porcie.
– Żyjemy w sytuacji wojennej i musimy się nauczyć w niej poruszać, nie udawać, że nic się nie dzieje. Powinniśmy być czujniejsi, zadbać o swoje bezpieczeństwo. Ale z drugiej strony nie popadać w psychozę, nie podejrzewać, że każdy pożar to celowe podpalenie zlecone przez Rosjan, a każdy, kto się do nas zbliży, jest szpiegiem.
Nie demonizujmy rosyjskich służb, bo im właśnie o to chodzi, żebyśmy wyobrażali sobie, że przeniknęli tu do nas superwyszkoleni agenci. W rzeczywistości to najczęściej przypadkowi ludzie, którym zapłacono za to, żeby podłożyli ogień.
W lipcu ukraińskie służby zatrzymały 19 osób zamieszanych w podpalenia w Polsce, Ukrainie, Estonii, na Litwie, Łotwie. Może pożarów już nie będzie. Teraz coś innego?
– Zależy od rozwoju sytuacji i okazji. Jeżeli będzie można dostać się do ujęcia wody i ją zatruć, to możemy mieć gdzieś skażoną wodę. Jeżeli będzie można sparaliżować ruch na kolei, to mogą stanąć pociągi. Jeżeli uda się odciąć jakiś duży obszar od prądu, to nie będzie zasilania… Zdarzyć się może wszystko, jeżeli gdzieś ktoś nie zadba o zabezpieczenia, stworzy okazję.
Wiosną baliśmy się wojny tak bardzo, że kupowaliśmy maski przeciwgazowe, później zaczęły się wakacje i strach – razem z maskami – pochowaliśmy.
– Za chwilę znów strach może wziąć górę i zacznie się kompletowanie plecaków ewakuacyjnych. Mamy – od czasu do czasu – wzmożenia zakupowe, zamiast rozsądnie przygotować się na różnego rodzaju kryzysowe sytuacje, w jakich możemy się znaleźć. To samo jest na poziomie krajowym. Dużo mówi się o zakupach dla armii. Ale czy w razie jakiejś katastrofy działać będzie system ochrony zdrowia? Jak zabezpieczone będą dostawy energii, wody? Nigdy nie radziliśmy sobie dobrze z zarządzaniem kryzysowym. Nie mamy obrony cywilnej. Są za to kuriozalne pomysły, by w razie czego do obrony cywilnej wciągnąć myśliwych, bo mają strzelby i dubeltówki. Albo niech się tym zajmie Wojskowa Obrona Terytorialna. To jakaś aberracja.
Ktoś pewnie pomyślał: terytorialna czy cywilna – to obrona, i to obrona, co za różnica.
– Zasadnicza. To dwa różne systemy. Jeden jest po to, żeby obronić, drugi, żeby ochraniać. W razie wojny, ale też jakiejkolwiek katastrofy obrona cywilna ma docierać do ludzi potrzebujących wody, żywności, leków. Ma pomagać w ewakuacji. Powinna też odpowiadać za utrzymanie schronów. Ale do tego trzeba byłoby mieć system schronów, a nie mamy. I trzeba byłoby mieć obronę cywilną, a nie mamy. Są tylko zgliszcza. Zbudowanie na tym, co jest, dobrze działającego systemu może nam zająć dekadę. Jesteśmy nieprzygotowani nie tylko na wypadek wojny, ale też jakichkolwiek kryzysowych sytuacji. Ostatnio jedna z instytucji poprosiła mnie o przygotowanie instrukcji postępowania, gdyby trzeba było zabezpieczyć to, co zgromadzili. Nie chcieliby tego stracić, chcą wiedzieć, jak to przenieść, gdzie bezpiecznie ukryć. To rzadkość. Zazwyczaj w instytucjach czy firmach – poza infrastrukturą krytyczną, gdzie jest to wymuszone przepisami – nikt się nie zastanawia, jak się zachowa, gdy nagle zdarzy się coś, co będzie wymagać niestandardowych działań, bardzo szybkich reakcji, przeniesienia działalności w inne miejsce.
Żyliśmy w spokojnych czasach, nikt nie myślał, że mogą nagle zrobić się niespokojne. A mogą stać się niespokojne jeszcze bardziej. Warto być czujnym. Pomyśleć, czy sobie poradzę, jeżeli moja firma nie będzie mogła działać? Co zrobię, gdy na wiele dni wyłączą prąd? A gdy odetną dostęp do wody? A jeśli trzeba będzie szukać sobie innego miejsca do życia, to gdzie? Takie pytania powinniśmy sobie zadawać. Chociaż raz na jakiś czas.
Marcin Samsel jest ekspertem ds. bezpieczeństwa i zarządzania kryzysowego, wykłada w Wyższej Szkole Administracji i Biznesu w Gdyni