Po jednej stronie stoi skazany za przestępstwo obleśny typ, chwalący się łapaniem kobiet za krocza. Donald Trump idzie do wyborów z hasłami (bo trudno to, co mówi, nazwać “programem”), które oznaczają wymontowanie bezpieczników z pokojowego mechanizmu zbudowanego po II wojnie światowej. Opowiadanie o wycofaniu USA z NATO, zakończeniu wojny w jeden dzień, oddaniu części Ukrainy Putinowi to gra, która może doprowadzić do globalnej katastrofy.
Kamala Harris niesie z kolei nadzieję. I znów – nie chodzi o to, że zapowiada się na wybitną prezydentkę, damę stanu. Wiceprezydentką była przecież przeciętną. Daje jednak gwarancje bezpieczeństwa i stabilizacji. Jej ego pomieści się w Białym Domu, jej kaprysy nie staną się oficjalną polityką USA.
I jest coś jeszcze. Gdyby Harris została głową nuklearnej potęgi, przebiłaby szklany sufit wiszący nad polityczkami na całym świecie – przecież największa polska partia opozycyjna z góry wykluczyła wystawienie kobiety w przyszłorocznych wyborach prezydenckich, bo – jak tłumaczył nominujący kandydata PiS Jarosław Kaczyński – “trudno byłoby sobie wyobrazić nawet model tej pani”. Miejsce kobiet w polityce – to też jest stawka tych wyborów.
Wyniki elekcji w USA od bardzo dawna nie były dla Polski obojętne, w tym roku nie są obojętne jeszcze bardziej. To nie jest wybór między prawicą a lewicą, liberałem a konserwatystą. Stawka jest zdecydowanie większa. Wygrana kandydata Partii Republikańskiej będzie oznaczała, że Polska znajdzie się w niebezpieczeństwie. I, niestety, w tym ostatnim zdaniu nie ma żadnej przesady.