Po raz pierwszy zaczęłam pracować w telewizji właśnie, kiedy miałam 23 lata. Polsat, złota stacja, wieżowiec na Ostrobramskiej, nowy program informacyjny, którym kierował Tomasz Lis. Często wraca do mnie ten moment, gdy po pierwszym porannym kolegium musiałam wyjść na korytarz i dłuższą chwilę stać twarzą do ściany, żeby się uspokoić po tym, co usłyszałam. Naprawdę znałam wcześniej brzydkie wyrazy, ale nigdy nie zdarzyło mi się ich słyszeć w takiej masie, nigdy wcześniej (może mam bardzo dużo szczęścia) nie zetknęłam się z werbalną przemocą na takim poziomie. I wcale nie chodzi o to, że naczelny krzyczał na mnie, ja byłam za małym, stażującym trybikiem w bardzo poważnym newsroomie z pretensjami do posiadania najwyższych słupków na świecie. On krzyczał na moje starsze koleżanki i starszych kolegów, a dopiero później oni krzyczeli na mnie – jak w typowej patologicznej rodzinie, gdzie przemoc rodzi przemoc, frustracja frustrację, a złość jeszcze większą złość. Całe szczęście, że nie wszyscy dali się w to wciągnąć. Ale byliśmy zredukowani do roli dzieci, które gdzieś w kącie, w tajemnicy, były dla siebie miłe. Dzięki temu wytrzymałam w tej pracy całych dziewięć miesięcy. Jak odchodziłam, to dziwił się szef i dziwili się wszyscy, bo przecież każdy chciał tyrać w tej fabryce snów, robić oszałamiającą karierę i czuć kopa, jakiego daje porządna dawka adrenaliny. Nigdy nie żałowałam.
Przyzwyczajamy się, trenujemy selektywną głuchotę. W końcu stajemy się ślepi na samych siebie i nie rozumiemy, skąd te nerwice, wrzody żołądka, stany przedzawałowe. Przecież nic takiego się nie stało
W miejscach bardzo glamour, jak media, instytucje kultury, akademia, mobberzy czują się jak ryby w wodzie. Kolejka chętnych do pracy jest zawsze większa niż możliwości zatrudnienia. Można więc wyładowywać swoją wściekłość albo – żeby nikt nie pomyślał, że szukam usprawiedliwień, bo one nie istnieją – paskudny charakter na podwładnych. Młodym mówi się, że są za młodzi, starszym, że są za starzy. Że mają oczy ofiary. Żeby wypierdalali.
Pierwszy raz zetknęłam się z Marią Anną Potocką w rzymskim MAXXI, znajomy zaprezentował ją moim studentom i mnie jako dyrektorkę MOCAK. “Konkretnie to dyrektora” – natychmiast poprawiła go Masza. Nam się oczy zrobiły wielkie jak talerze do pizzy. Potocka obdarowała mnie wówczas swoją książką, mówiąc bez żenady: “Nie ma ani jednego przypisu, zawarłam tu wyłącznie moje własne przemyślenia”. Poddałam się po kilku zaledwie stronach. Kiedy kilka lat później wydała “Kobietę postfeministyczną. Dyktaturę kobiet”, nie mogłam uwierzyć, że tak ohydny mizoginiczny paszkwil mogła napisać kobieta.
Po tym, jak Potocka została – dzięki Jackowi Majchrowskiemu – udzielną księżną panującą nad najważniejszymi instytucjami sztuki współczesnej w Krakowie, wiele osób mówiło: to koniec, teraz już nikt nie piśnie. Tym większa chwała Lidii Krawczyk, która wygrała sprawę w sądzie, i innym osobom, dzięki którym Aleksander Miszalski zakończył wreszcie erę Maszy. List poparcia dla niej, sygnowany przez 78 luminarzy i luminarek polskiej kultury, to skandal. Ale jest nadzieja: pod listami w obronie osób, które doświadczyły przemocy ze strony Potockiej, podpisały się setki ludzi kultury o nie mniejszym dorobku.