W listach Pawła z Tarsu i w relacji Dziejów Apostolskich, a więc w najstarszych pismach chrześcijańskich, nie znajdziemy żadnej wzmianki o głoszeniu Dobrej Nowiny na wsi. Widzimy natomiast, jak już przed połową I w. przesłanie chrześcijańskie dotarło do portów na wybrzeżu Syro-Palestyny. Stąd otwarta była już droga na cały świat śródziemnomorski.
Odtąd przez wiele pokoleń chrześcijaństwo będzie religią miast. […]
Chrześcijanie pochodzili z różnych grup społeczności miejskiej. O tym, że są wśród nich zarówno niewolnicy, jak i ich właściciele, pisał już Paweł z Tarsu. Teksty z II w. wspominają o różnicach społecznych między członkami wspólnot i podkreślają, że nie powinno się przywiązywać do nich zbyt dużej wagi (skoro się o to upominano, nie było to całkiem oczywiste).
Rzecz jasna, czytając ewangelie, a zwłaszcza błogosławieństwa skierowane do ubogich, cierpiących, prześladowanych i łaknących sprawiedliwości, odnosi się wrażenie, że ich przekaz ze szczególną siłą powinien był dotrzeć do ludzi stojących nisko w hierarchii społecznej. W świecie rzymskim taką grupę tworzyli przede wszystkim niewolnicy, którzy stanowili co najmniej kilka procent ludności imperium i których praca była niezbędnym elementem jego gospodarki. Los niewolnika mógł być bardzo różny. Praca w kopalni na ogół oznaczała rychłą śmierć, niewolnicy domowi mogli mieć czasem realne wpływy i sporą nadzieję na wyzwolenie. Nikt z nich nie był jednak panem swojego losu. Kary fizyczne, wykorzystywanie seksualne, groźba rozdzielenia z bliskimi były udziałem prawie wszystkich członków tej grupy.
Wszyscy oni mogli czuć się uciemiężeni.
Religia dla niewolników, kobiet i dzieci?
Czy jednak przesłanie chrześcijańskie, na kartach ewangelii kierowane wprost do uciśnionych i obiecujące im nagrodę w niebie, trafiało mocniej do tej grupy? Zacznijmy od tego, że chrześcijaństwo nie wzywało do likwidacji niewolnictwa. W “Liście do Efezjan”, który tradycyjnie przypisywany był Pawłowi z Tarsu, czytamy: “Niewolnicy, ze czcią i bojaźnią, w prostocie serca bądźcie posłuszni waszym doczesnym panom jak Chrystusowi, nie służąc tylko dla oka, by ludziom się podobać, lecz jako niewolnicy Chrystusa, którzy z duszy pełnią wolę Bożą. Z ochotą służcie jak Panu, a nie ludziom […]” (“List do Efezjan” 6, 5-7). Od panów autor listu wymagał tylko, by zaniechali gróźb wobec swoich niewolników. Nie jest to wiele, ale samo zauważenie tej grupy, a może nawet w większym stopniu zapowiedź, że to właśnie ci, którzy dzisiaj cierpią, pierwsi osiągną królestwo niebieskie, mogło przyciągać ludzi, którzy niespecjalnie mogli liczyć na poprawę swojej sytuacji na ziemi. Czy jednak rzeczywiście przyciągało? Gdyby zadać to pytanie starożytnym pisarzom polemizującym z chrześcijaństwem, odpowiedzieliby zdecydowanie “tak!”, nie traktując tego jednak jako komplementu. Celsus, II-wieczny autor traktatu przeciw chrześcijanom, twierdzi na przykład, że ich religia przekonuje wyłącznie niewolników, kobiety i dzieci. Ale Celsusowi nie powinniśmy dawać wiary zbyt łatwo. Zestawienie tych trzech grup ma charakter retoryczny. Autor chce przekonać czytelników, że chrześcijaństwo przyjmą jedynie ci, którzy posługują się rozumem mniej sprawnie niż dojrzały, wolny mężczyzna. Stwierdzenie to mówi nam jednak więcej o ówczesnym sposobie postrzegania grup słabszych niż o faktycznym składzie społecznym gmin chrześcijańskich.
W rzeczywistości niewolnicy jako członkowie gmin chrześcijańskich są dla nas bardzo słabo widoczni. Oczywiście, wynika to po części z tego, że źródła z tej epoki są zawsze skoncentrowane na elitach, a nie na dołach społecznych. Teksty chrześcijańskie nie stanowią tu wyjątku. Milczenie źródeł o niewolnikach oznacza jednak przynajmniej, że dla pozostałych członków wspólnoty ich obecność nie była szczególnie zauważalna; nie odróżniała dramatycznie gmin chrześcijańskich od reszty społeczeństwa. Niewolnicy nie garnęli się do chrześcijaństwa w ogromnej liczbie, a może raczej – wielu z nich, i to tych, którzy żyli w najgorszych warunkach, po prostu nie miało okazji się z nim zetknąć. Przez wiele pokoleń chrześcijaństwo było przede wszystkim religią miast
Bardziej miarodajne jest milczenie źródeł chrześcijańskich na temat przeciwległego krańca drabiny społecznej. W pierwszych dwóch wiekach naszej ery nie jesteśmy w stanie wskazać żadnego przykładu chrześcijanina pochodzącego z elity senatorskiej czy – szerzej – elity rządzącej imperium – poza kilkoma postaciami legendarnymi bądź takimi, które wprawdzie istniały, ale które powiązano z nową religią dopiero po kilku wiekach. Innymi słowy, przed połową III w. chrześcijanie tacy jak Marek Winicjusz (dla tych, którzy pamiętają “Quo vadis”) występowali tylko na kartach literatury.
Sytuacja zmienia się wkrótce potem. W 257 r. cesarz Walerian wydał znany nam już skierowany przeciw chrześcijanom edykt nakazujący między innymi konfiskatę dóbr (a w razie dalszego uporu ścięcie) chrześcijańskich senatorów i ekwitów: dwóch formalnie wyróżnionych klas rzymskiej arystokracji. Sugeruje to, że wśród ludzi z tych grup zdarzali się już chrześcijanie lub że przynajmniej cesarz nie uważał takiego przypuszczenia za niedorzeczne. Z drugiej połowy III w. znamy nawet imiona konkretnych przedstawicieli stanu senatorskiego, którzy przyjęli tę religię. Na początku IV w. konwersja Konstantyna przyspieszyła chrystianizację tej grupy, choć jej członkowie nie zmienili religijnej afiliacji z dnia na dzień. Nie mieli zresztą takiej potrzeby. Cesarze IV w. niekiedy wprawdzie faworyzowali chrześcijan w obsadzie stanowisk państwowych, ale przynależność religijna nie była nigdy najważniejszym kryterium dla nominacji. Zdarzali się zapewne ludzie, którzy stali się chrześcijanami dla kariery, ale stara arystokracja senatorska związana z miastem Rzymem trwała przy dawnych kultach raczej dłużej niż reszta społeczeństwa i zbyt wiele jej to nie kosztowało. Jeszcze pod koniec IV w. chrześcijanie w jej szeregach byli stosunkowo nieliczni.
Intelektualiści i biznesmeni
Niewolnicy i arystokraci należeli oczywiście do skrajnie odległych światów. Większość chrześcijan stanowili tymczasem ludzie żyjący z pracy, lecz wolni i niekoniecznie ubodzy. Rzadko znamy pochodzenie konkretnych osób, ale grupą, która wyraźnie rzuca się w oczy, są stosunkowo dobrze wykształceni i mobilni mieszkańcy wielkich metropolii. Przykładami mogą być gnostyccy nauczyciele z II w.: Karpokrates pochodził z Azji Mniejszej, najbardziej zurbanizowanej części cesarstwa, lecz przeniósł się do Aleksandrii, jego drugiego co do wielkości miasta. Jego syn Epifaniusz nauczał już w Rzymie. W Aleksandrii działali również Bazylides i Walentyn, ale ten drugi także przeniósł się do Rzymu. W tym samym mieście nauczał Kerdon, który jednak przybył tu z Syrii. Ta mobilność nie była udziałem wyłącznie gnostyków. W II-wiecznym Rzymie znajdujemy też pochodzącego z Palestyny Justyna, Syryjczyka Tacjana, Ireneusza ze Smyrny (który później przeprowadził się do Lugdunum, dzisiejszego Lyonu) oraz Markiona z Pontu. Z Azji Mniejszej pochodzili również przynajmniej niektórzy spośród pierwszych chrześcijan w Lugdunum, o których opowiada powstały w latach 70. II w. opis ich męczeństwa. Ruchliwość tych ludzi mogłaby zachęcać do postrzegania ich jako misjonarzy, wysyłanych przez swoje gminy, by głosić Dobrą Nowinę w dalekich krajach. Nie mamy jednak żadnych świadectw takich działań. […]
Obok intelektualistów widzimy wśród chrześcijan niekiedy równie mobilnych jak oni specjalistów i ludzi interesu: Markion był właścicielem statku handlowego; Aleksander, jeden z męczenników lyońskich ze 177 r. – lekarzem, tak jak Ireneusz pochodzącym ze Smyrny; Hermas, autor traktatu zatytułowanego “Pasterz” – wyzwoleńcem prowadzącym jakąś działalność handlową (być może był kupcem solnym); Kalikst, biskup Rzymu na początku III w., również był wyzwoleńcem aktywnym w branży bankowej. Pryska i jej mąż Akwila, wspominani kilkakrotnie w listach Pawła, to rzemieślnicy produkujący namioty. Pochodzili z Pontu, ale później działali w Rzymie, a Pawła spotkali w Koryncie. Udali się z nim do Efezu, by później wrócić do Rzymu. W sumie ludzie, których widzimy w naszych źródłach najlepiej i którzy chyba odgrywali kluczową rolę we wspólnotach chrześcijańskich, to intelektualiści różnego kalibru i osoby prowadzące drobne lub średnie interesy, również nieźle wykształcone, swobodnie podróżujące po basenie Morza Śródziemnego i równie dobrze czujące się w każdym z jego wielkich miast, gdzie mogły znaleźć słuchaczy rozumiejących grekę.
Opisana grupa odegrała kluczową rolę w ekspansji chrześcijaństwa, nauczaniu i zarządzaniu gminami, dlatego właśnie potrafimy wymienić jej reprezentantów. Gorzej widzimy szeregowych członków wspólnot. Pewne pojęcie o ich statusie społecznym dają nam źródła, które mówiąc o przyjmowaniu kandydatów do chrztu, wymieniają profesje niedające się pogodzić z przynależnością do Kościoła.
Chrzest nie dla nauczyciela
Regulacje z III w., które znajdujemy w tzw. tradycji apostolskiej, mówią na przykład, że nie można wciągnąć na listę przygotowujących się do chrztu aktora ani mima, rzeźbiarza ani malarza, chyba że obiecają oni, że nie będą sporządzać podobizn bóstw.
Zakaz obejmuje także gladiatorów i ich trenerów, woźniców rydwanów wyścigowych oraz ogólnie reprezentantów profesji związanych z wszelkiego rodzaju przedstawieniami. Ludzie sceny nie cieszyli się wówczas przesadnie dobrą reputacją, ale kluczową rolę odgrywała raczej nie ocena ich moralności, tylko religijny charakter spektakli, które zawsze wiązały się ze świętem o charakterze w większym lub mniejszym stopniu religijnym. Nie znaczy to, że oceny moralnej kandydatów do chrztu nie było, i trudno uwierzyć, żeby na przykład właściciel domu publicznego mógł przyjąć chrzest bez problemu. Ale na religijny charakter wymienionych zakazów wskazuje umieszczenie na liście wykluczonych ze chrztu kapłana pogańskiego i ludzi uczestniczących w obsłudze kultu. Może wydawać się dziwne, że ludzie z personelu świątynnego chcieli przyjąć chrześcijaństwo, nie porzucając przy tym dawnej religii. W istocie mamy tu do czynienia z osobami, które musiały sprawować funkcje kapłańskie z racji swojej pozycji społecznej, oraz tymi, dla których obsługa świątyń (przynoszenie drewna na ofiary, zapalanie lamp, sprzątanie etc.) była zwykłą pracą, a nie wyrazem pobożności.
Na uwagę zasługuje jeszcze jedna, nieco zaskakująca kategoria z tej listy, mianowicie nauczyciele. Problem z nauczycielami również tkwił w ich związku z religią pogańską. Uczenie dzieci polegało na zapoznawaniu ich z kanonem literatury, którego trzonem w wersji greckiej były poematy Homerowe, w wersji łacińskiej zaś “Eneida” Wergiliusza. Do naszych czasów zachowały się karty papirusu, na których uczniowie mozolnie i niewprawnie przepisywali wersy “Iliady” i “Odysei”. Dla nas utwory te są barwnymi opowieściami, mówiącymi przede wszystkim o ludziach i ich emocjach. Starożytni chrześcijanie dostrzegali ten ich ludzki aspekt, ale nie potrafili przymknąć oka na to, że historie o wojnie trojańskiej, powrocie Odysa i wędrówkach Eneasza pełne są opowieści o tych samych bogach, których świątynie wciąż stały w ich miastach. Ich postawa wobec tej klasyki literatury przypominała radykalnie negatywny stosunek do książek o Harrym Potterze, który dziś można spotkać w niektórych środowiskach chrześcijańskich.
Różnica polegała jedynie na tym, że książki J.K. Rowling nie stanowią podstawy szkolnego kanonu lektur, w starożytności nawet przez chrześcijan uważanego za niezastąpiony. W rezultacie na początku III w. Tertulian, któremu trudno zarzucić brak rygoryzmu, twierdził wprawdzie, że chrześcijanie w żadnym razie sami nie mogą być nauczycielami, ale uznawał, że niestety mogą oni, a nawet powinni, posyłać dzieci do szkół, gdzie będą uczyć się Homera i Wergiliusza. Tradycja apostolska jest pod tym względem jeszcze bardziej powściągliwa. Dekretuje wprawdzie, że nauczyciel nie może być dopuszczony do chrztu, jeśli nie porzuci swojej profesji, zaraz jednak dodaje: chyba że nie umie znaleźć sobie innego zajęcia…
Robert Wiśniewski profesor historii późnego antyku, pracuje na Wydziale Historii Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się przemianami religijnymi i społecznymi tego okresu, a zwłaszcza kultem świętych, wróżbiarstwem, monastycyzmem, historią kleru oraz kradzieży. Kieruje Centrum Badań nad Cywilizacjami Starożytnymi (UW).
Fragment książki Roberta Wiśniewskiego “Chrześcijanie pierwszych wieków. Tom I: Wierni, biskupi, eremici”, wydanej przez Wydawnictwo RN