Mateusz idzie na “deptę”
Luty 2006 r., ferie. Zima sprzyja dzieciom, które nie miały okazji nigdzie wyjechać. Śnieg zalega już od wielu dni, dlatego na górce zwanej przez rybniczan “deptą” codziennie bawią się tłumy dzieci. Pójście na “deptę” ma także w planach ośmioletni Mateusz Domaradzki, uczeń drugiej klasy podstawówki, najmłodszy z czworga dzieci Barbary i Jana.
6 lutego wstaje rano, mimo że nie musi iść do szkoły, i przygotowuje ojcu kanapki. Robił tak codziennie, choć tego dnia Jan Domaradzki ma wolne. Poranek w domu spędza więc cała rodzina, bo pani Barbara nie pracuje. Mateusz w trakcie ferii chodził do świetlicy środowiskowej, ale tego dnia zrezygnował z tego zamiaru. Postanowił jednak odwiedzić swoich sąsiadów, panią Trondę i Wiesława, którzy byli dla niego jak dziadkowie. Często opiekowali się Mateuszem, który chętnie spędzał u nich popołudnia na oglądaniu bajek, zabawie czy jedzeniu obiadów. Gdy pogoda sprzyjała, pan Wiesław zabierał Mateusza na ryby.
Tego dnia pan Wiesław musi coś załatwić, więc zostawia w mieszkaniu Mateusza samego. Chłopiec przed 13.00 wychodzi od przyszywanych dziadków i idzie na ulicę Ogrodowskiego odwiedzić swoją koleżankę Magdę. Odbija się jednak od drzwi, bo Magdy w domu nie ma. Tego dnia jest w świetlicy. O 13.30 Mateusza widzą jego koledzy – Patryk i Dawid, którzy wczesne popołudnie spędzają między innymi na piciu oranżady w osiedlowym sklepie.
Mateusz wraca do domu, na spodnie wkłada drugie, zimowe, do tego czapkę, bierze ze sobą nazywany przez dzieci “dupolotem” plastikowy ślizgacz do zjazdu z górki i wychodzi na “deptę”. Proponuje wspólne wyjście siostrze Dominice, jednak ta odmawia. Mateusz próbuje więc na wyjście namówić Magdę, koleżankę, u której był przed 13.00. Magda jednak spędzała popołudnie na graniu na komputerach w pobliskim markecie elektronicznym. Na “deptę” Mateusz idzie sam.
Zazwyczaj Mateusz wracał do domu około 18.00, dlatego, gdy po tej godzinie się w domu nie zjawia, Barbara Domaradzka zaczyna go szukać. Najpierw wśród jego znajomych, jednak żaden kolega ani koleżanka nie widzieli tego dnia Mateusza, a w pani Barbarze wzbiera niepokój. Tego samego wieczoru wraz z mężem zgłaszają zaginięcie na policji.
Policjanci przyjmują zgłoszenie i rozpoczynają poszukiwania chłopca, jednak są one ogromnie utrudnione ze względu na pogodę. Nad Rybnikiem przechodzi prawdziwa burza śnieżna, która dosłownie zasypuje miasto śniegiem. Tej nocy temperatura spadnie do -22,4 st. C. Dla wszystkich jasne staje się, że jeśli Mateuszowi coś się stało i leży gdzieś na zewnątrz, nie przeżyje tej nocy. Dlatego do poszukiwań zostali ściągnięci policjanci z całego województwa, sprawdzano każdy możliwy trop, sygnały od ludzi, użyto psów tropiących. Przeszukano zbiorniki wodne, studzienki kanalizacyjne, rzekę Rudę. Bez rezultatów.
Przyjęto kilka wersji dotyczących możliwych scenariuszy zaginięcia: nieszczęśliwy wypadek, ucieczka, oddalenie się w nieznane miejsce, a także uprowadzenie przez nieustaloną osobę, zwłaszcza o skłonnościach pedofilskich. Mateusza ani jego ciała nie odnaleziono do dziś.
Dwaj pedofile pod szkołą
Do śledczych jednak napływało sporo informacji dotyczących zaginięcia chłopca. A to ktoś widział go na dworcu w sąsiednim mieście, a to ktoś widział go w towarzystwie dorosłego mężczyzny kierującego białym samochodem. Uwagę śledczych przykuwa dopiero informacja o tym, że od pewnego czasu pod szkołą Mateusza, czyli Szkołą Podstawową nr 3, i pod Gimnazjum nr 1 w Rybniku, widywani są dwaj młodzi mężczyźni, którzy zaczepiają dzieci, wzbudzając w nich poczucie zagrożenia i strachu. Niektórzy uczniowie i uczennice zeznają, że mężczyźni ci zazwyczaj są pijani, gonią ich, próbują złapać, a także obnażają się przed nimi. Jedna z dziewczynek pewnego dnia zostaje przez młodszego z mężczyzn zmuszona do tzw. innych czynności seksualnych. Prokuratorowi zezna, że “w tych rajstopach w zimę miał dziurę, tak jakby specjalnie, i przez tą dziurę pokazywał to, co ma w środku”.
Policja szybko ustala tożsamość podejrzanie zachowujących się mężczyzn. Są nimi wówczas 25-letni Tomasz Z. oraz jego brat cioteczny 22-letni Łukasz N.
Łukasz N. mieszka z rodzicami na placu Żołnierza w Rybniku, jest po szkole zawodowej, w której zdobył zawód ślusarza. Nie ma dzieci ani stałego zatrudnienia. Czasem dorywczo wykonuje jakieś prace. Tomasz z kolei jest na rencie, która zapewnia mu co miesiąc dochód w wysokości 400 zł. Jest samotny, bez wykształcenia, bez zawodu. Obaj mężczyźni 6 lutego są umówieni na rozładowanie węgla, za co mają dostać kilkadziesiąt złotych.
Już wstępne przesłuchania pozwalają śledczym ustalić, że od 2000 r., czyli od 16. roku życia, Łukasz N. był gwałcony przez swojego kuzyna Tomasza Z., do czego zresztą ten przyznał się od razu. Złożył w tej sprawie obszerne wyjaśnienia. Z kolei Łukasz N. od długiego czasu nagabywał i próbował zmuszać dzieci z okolicy do tzw. innych czynności seksualnych. Ofiary i świadkowie różnych zdarzeń zeznają: “bo tak dziwnie patrzyli na dzieci”, “proponował mi gumę… chciał iść ze mną na łąki, ale ja nie chciałem”, “widziałam zboczoną taką jedną rzecz… widziałam jego sisiorka”, “poczęstował mnie cukierkami… kiedy tak staliśmy, to jemu spadły spodnie”.
W akcie oskarżenia czytamy:
Łukasz N. i Tomasz Z., podczas wykonywanych z ich udziałem czynności procesowych, przyznali, że 6 lutego 2006 r. około 14.00 spotkali Mateusza Domaradzkiego w okolicy przystanku autobusowego, nieopodal Szkoły Podstawowej nr 3 w Rybniku-Piaskach, stamtąd razem udali się na górkę, tzw. deptę.
Tam, przez pewien czas zjeżdżali z górki, potem postanowili przekonać chłopca do odejścia w mniej uczęszczane i bardziej oddalone miejsce. Mateusz Domaradzki nie chciał iść z nimi, wówczas to przemocą zaprowadzili go za górkę. Tam, bijąc go po głowie pięściami, wykręcając ręce, doprowadzili go do obcowania płciowego.
Kiedy małoletni wyrywał się, płakał i krzyczał, że o zdarzeniu opowie swoim rodzicom, Łukasz N. i Tomasz Z. pobili go. Bili go po głowie – pięściami i rękami. Mateusz Domaradzki prawdopodobnie stracił przytomność.
Najprawdopodobniej nieprzytomnego chłopca podejrzani pozostawili w pobliżu miejsca zgwałcenia, przykrywając ciało gałęzią. (…) Z ich wstępnie składanych wyjaśnień wynikało, że byli przekonani, iż chłopiec nie żyje, mieli zamiar powrócić i ukryć ciało. Po wypiciu alkoholu postanowili jednak odstąpić od tego zamiaru.
Tomasz Z. opisywał zdarzenie z udziałem małoletniego Mateusza Domaradzkiego wielokrotnie, konsekwentnie się przyznając do zarzucanego mu czynu podczas prowadzonych przesłuchań i eksperymentów procesowych.
Również Łukasz N., przyznając się do zgwałcenia i zabójstwa małoletniego, opisywał zdarzenie z udziałem Mateusza Domaradzkiego. Zbieżnie z wyjaśnieniami Tomasza Z. odtwarzał jego kolejne etapy, aż do pozostawienia ciała chłopca przykrytego gałęzią nieopodal “depty”.
Zabiłem, nie zabiłem…
W trakcie śledztwa podejrzani zaczynają wycofywać się z wcześniejszych zeznań, twierdząc, że cała historia została przez nich zmyślona, nie mają nic wspólnego z zabójstwem Mateusza, a o sprawie dowiedzieli się jedynie z mediów. Są przekonani, że dopóki nie ma ciała Mateusza, nie można oskarżyć ich o zabójstwo. Tomasz Z. mówi podczas przesłuchania przez prokurator Joannę Smorczewską: “Słyszała pani o tym karatece? Tam też tak samo było. On zgwałcił dziecko. To było tak samo jak tu, tylko że to nasze to wymyślone. Bo jak on zabił, to pokazał ciało, a ja nie pokazałem. Dlatego nasza historyjka jest wymyślona, bo nie pokazałem ciała”.
Jednak 11 sierpnia 2006 r. podczas czynności wykonywanych z jego udziałem po raz kolejny przyznaje się do winy, zaznaczając jednak, że do zbrodni doszło w wyniku wypadku. Z. zezna: “Mateusz krzyczał, że powie mamie. Łukasz bił go pięściami po głowie, po twarzy, on był od tyłu. Ja mówiłem Łukaszowi, żeby go tak nie bił. On mi mówił, że go denerwuje, jak ten tak krzyczy. Myśmy go bili, żeby go uspokoić, żeby nie krzyczał, że powie mamie”.
Ciało Mateusza zakopali obaj (choć i tutaj później będą się mijać z prawdą, a N. najprawdopodobniej do pewnego momentu towarzyszył Z. w ukrywaniu zwłok, bo Z. nie darzył go wystarczającym zaufaniem, by powierzyć mu tajemnicę miejsca ukrycia zwłok).
Obaj stwierdzili, że nie mogą precyzyjnie określić miejsca ukrycia ciała, a jedynie wskazać ogólny teren, ponieważ działali w dużym stresie, pod wpływem alkoholu, w trudnych zimowych warunkach i przy bardzo ograniczonej widoczności. Ciała Mateusza nie odnaleziono między innymi dlatego, że wskazywany przez kuzynów obszar jest mocno zalesiony i rozległy. Powstawać może pytanie, czy przy ujemnych temperaturach i dużych opadach śniegu zakopanie ciała w dole wykopanym jedną łopatą było możliwe. Według ekspertyz taki scenariusz był możliwy.
Donos z więzienia
Co więcej, do prokurator Smorczewskiej pewnego dnia zgłosił się Daniel K., współosadzony Tomasza Z. w areszcie śledczym w Gliwicach, który zeznał, że Z. opowiedział mu ze szczegółami o tym, co zrobił Mateuszowi Domaradzkiemu, którego znał na długo przed zabójstwem, trzykrotnie doprowadzając go do “innych czynności seksualnych”. Mateusz kochał chipsy, był to jego ulubiony przysmak, dlatego łatwo było go tymi chipsami zwabić i wykorzystać. Tomasz Z. wspominał Mateusza jako chłopca cichego, spokojnego, który nie potrafił się sprzeciwić. Pozwalał się dotykać, zjadał chipsy, a potem odchodził. Zapewne właśnie dlatego Mateusz 6 lutego 2006 r. pozwolił się odciągnąć przez Z. i N. z dala od ślizgawki, jednak gdy tym razem mężczyźni byli brutalniejsi, spotkali się ze stanowczym sprzeciwem chłopca. I to ich zaskoczyło.
O wiarygodności zeznań świadka z celi świadczy nie tylko ich spójność z ustaleniami i zeznaniami zdobytymi w toku śledztwa, ale także jego motywacja. Często bowiem współosadzeni, chcąc uzyskać korzyści dla siebie, donoszą na swoich kolegów. Tutaj jednak Daniel K. od razu zaznaczył, że niczego nie oczekuje. Mężczyzna powiedział, że chce pomóc, bo ma syna w tym samym wieku, co zamordowany Mateusz.
Ale ten świadek ważny jest także z innego powodu. To m.in. właśnie jemu Z. dokładnie opisał krzywdy, które wyrządził innym dzieciom, gdy przebywał w Ośrodku Wychowawczym Sióstr Boromeuszek w Zabrzu. W najkoszmarniejszych snach nie można było sobie wyobrazić tego, co śledczy i prokurator Smorczewska odkryją, gdy podążą za tym wątkiem.
W akcie oskarżenia czytamy:
W toku śledztwa Tomasz Z. wyjaśnił, że podczas jego kilkuletniego pobytu w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Zabrzu prowadzonym przez Zgromadzenie Sióstr Boromeuszek dochodziło do wielokrotnych gwałtów, zmuszania małoletnich pensjonariuszy do poddania się czynnościom seksualnym. Tomasz Z., grożąc pobiciem, wielokrotnie doprowadzał wychowanków ośrodka do obcowania płciowego – odbywał z nimi stosunki analne oraz zmuszał do poddania się innym czynnościom seksualnym w taki sposób, że dotykał ich po całym ciele, po pośladkach, po członku, zmuszał do dotykania swoich narządów płciowych. (…) Pokrzywdzeni podali, że Tomasz Z. był w ośrodku jednym z chłopców, którzy nachodzili w nocy innych chłopców. (…) Świadkowie, poza okolicznościami, które dotyczą zdarzeń z udziałem podejrzanego Tomasza Z., opisali również inne zdarzenia, do jakich dochodziło podczas ich pobytu w ośrodku, wskazują, że jedynym sposobem wychowawczym był system kar cielesnych. Wychowankowie byli karani za każde drobne przewinienie. Dochodziło również do częstych gwałtów, przemocy na tle seksualnym pomiędzy wychowankami (…).
Biorąc pod uwagę zebrany w tym zakresie materiał dowodowy, w oparciu o wyjaśnienia samego podejrzanego i zeznania świadków, można przyjąć, że w zakresie zachowań o charakterze seksualnym na terenie ośrodka “obowiązywały pewne reguły postępowania”. Sprawca wybierał chłopca, który mu się nie sprzeciwiał, był uległy, kierował na niego swoje zainteresowanie seksualne. Jakikolwiek sprzeciw ze strony pokrzywdzonego, zagrożenie, że o zdarzeniu opowie siostrom zakonnym, powodował natychmiastową reakcję agresywną, polegającą głównie na biciu po głowie pięściami i rękami.
Na warunki, w jakich wychowywał się podejrzany Tomasz Z., zwrócili również uwagę biegli z zakresu psychologii, wskazując, że “w trakcie pobytu w domu dziecka dopuszczał się czynności seksualnych wobec innych wychowanków, mógł być również ofiarą podobnych zachowań, odczuwał pociąg seksualny do małych kilkuletnich chłopców”. W ośrodku wielu wychowanków bało się Tomasza Z., bo był silny.
Biegłe podały, że Tomasz Z. nie ma pozytywnych wspomnień i wzorów ani z pobytu w placówce wychowawczej (gdzie był karany fizycznie), ani z domu rodzinnego (z którego pamięta głównie bójki i awantury). Wskazano również, że “obniżenie poziomu funkcjonowania intelektualnego w znacznej mierze jest właśnie związane u Tomasza Z. z brakiem odpowiedniej stymulacji rozwojowej oraz niskim poziomem wiedzy”.
Piekło siostry Bernadetty
Z domu w Rybniku Tomasz Z. został zabrany jako kilkuletnie dziecko. W niepozornym, choć raczej zaniedbanym domu kostce dochodziło nie tylko do awantur, bijatyk i przemocy, ale też do gwałtów kazirodczych. Siostry boromeuszki przyjmowały dzieci z takich środowisk, dla większości z nich starały się zdobyć zaświadczenie o niepełnosprawności intelektualnej i z tego tytułu pobierały większe dofinansowanie. Z dniem osiągnięcia przez wychowanków pełnoletności pakowały 18-latka do samochodu i odwoziły pod adres, z którego jako dziecko został zabrany.
Z. po powrocie do rodzinnego domu, po latach spędzonych w piekle stworzonym przez Agnieszkę F. (siostrę Bernadettę), musiał odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Tak się stało, że na świat przyszedł właśnie syn jego siostry. Kobieta nigdy nie powiedziała, kto jest ojcem dziecka, a po okolicy chodziło wiele plotek, że istnieje ważny powód, dla którego jest to tajemnicą, a powód ten mieszka z nią pod jednym dachem. Nie chciała się opiekować dzieckiem, dlatego zaopiekował się nim Tomasz Z. Spędzał z chłopcem najwięcej czasu, dbał o niego, bawił się z nim, karmił, pielęgnował. I gwałcił.
U Tomasza Z. biegli psychiatrzy ujawnili nieprawidłowy rozwój osobowości z ujawniającymi się na tym podłożu trudnościami adaptacyjnymi, zaburzeniami zachowania u osoby z cechami zmian organicznych. Natomiast u Łukasza N. biegli ujawnili nieprawidłowy rozwój osobowości z ujawniającymi się na tym podłożu trudnościami adaptacyjnymi i zaburzeniami zachowania. U obu podejrzanych stwierdzono cechy osobowości i stereotypy zachowań społecznych, które usposabiają ich do zachowań nieakceptowanych społecznie.
Podejrzani zostali również poddani badaniu przez biegłych psychologów. Biegli w wydanej opinii stwierdzili u Tomasza Z. poziom inteligencji w dolnych granicach normy, odpowiadający ociężałości umysłowej. U Łukasza N. biegli stwierdzili upośledzenie umysłowe w stopniu nieznacznym.
Tomasz Z. i Łukasz N. zostali skazani na 25 lat pozbawienia wolności. Wciąż odbywają karę. Sprawa zaginięcia i zabójstwa Mateusza Domaradzkiego była początkiem tzw. sprawy sióstr boromeuszek, która wstrząsnęła Polską. Wobec Agnieszki F. (siostry Bernadetty) i Romualdy W. (siostry Franciszki) zapadły wyroki. Pierwsza została skazana na dwa lata więzienia. Sąd uznał ją za winną psychicznego i fizycznego znęcania się nad podopiecznymi. Wyrok zapadł w 2010 r. Druga usłyszała wyrok ośmiu miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata za współudział w znęcaniu się nad podopiecznymi ośrodka.
W rozmowie prokurator Joanna Smorczewska wspomina sytuację, w której wraz z Tomaszem Z. i śledczymi pojechali do ośrodka w Zabrzu:
– Stanął i zaczął nam swobodnie opowiadać o tym, co działo się w ośrodku, gdy nagle podeszła do niego zakonnica – drobna, niska kobieta o delikatnej twarzy, w wieku czterdziestu kilku lat. Jego twarz kompletnie się zmieniła. Był przerażony, a jego wzrok mówił wszystko. To zauważyli też policjanci, którzy towarzyszyli mi w tej sprawie, a mieli oni o wiele większe doświadczenie ode mnie, bo ja pracowałam w zawodzie dopiero od pięciu lat.
Tomek, wysoki, potężny mężczyzna, widząc tę kobietę, nagle się skulił, co było wręcz abstrakcyjnym widokiem. Ona tylko na niego spojrzała i powiedziała, mrużąc oczy: “To ty…” i po prostu odeszła. Minęło już tyle lat, a ja wciąż pamiętam to spotkanie i emocje, jakie wówczas odczuwałam. Pomyślałam sobie wtedy: “Boże, ta kobieta to diabeł”. Tomasz Z. się trząsł, nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
Gdy już trochę się uspokoił, powiedział mi, że to była dyrektorka ośrodka, siostra dyrektor. Potem, kiedy chcieliśmy wejść do środka, zakonnica odmówiła, twierdząc, że to teren zakonu i nie możemy wejść. Powiedziałam, że rozumiem, ale zakon zaczyna się za klauzurą, a my mamy prawo wejść do ośrodka wychowawczego, który tu prowadzą, a ten jest dostępny dla policji i prokuratury.
W końcu pozwoliła nam wejść, ale miała opory przy otwieraniu jednej z sal. Powiedziałam, że jeśli klucze się nie znajdą, to i tak sobie poradzimy. No i klucze się znalazły.
Do tej sali, według opowieści Tomka, zaprowadzano dzieci, które sprawiały problemy. Były tam bite przez innych chłopców. Na ścianach były ślady krwi. Dzieci nazywały to pomieszczenie “gwiazdą”. Widok tych śladów był przerażający.
Od początku coś mi nie pasowało w tym miejscu, ale długo nie wiedziałam jeszcze, co to było. Dopiero później, podczas rozmowy z dochodzeniowcem w tej sprawie, Leszkiem, zdaliśmy sobie sprawę, że tam było przerażająco cicho. W miejscu, gdzie powinno być słychać dziecięcy gwar, śmiech, piski, panowała absolutna cisza. Te dzieci były jak cienie.